Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kurzu, potem łby końskie, kozackie piki i wśród dziesięciu puszczonych cwałem wierzchowców wóz jakiś, skaczący po nierównościach gruntu.
Kazimierz jęknął. Kto raz słyszał taki jęk, ten go do śmierci nie zapomni.
Kozacy pędzili naoślep, jak huragan wpadli na rynek, osadzili konie przed sądem, w wozie leżało coś białego.
Aprasjew ukazał się w ganku. Starszy z Dońców salutując podjechał bliżej, wojsko sprezentowało broń. Zrobiło się nagle tak cicho, że każde słowo słychać było o wiorstę.
Skazany słyszał je...
W oczach jego zamiast mgły nabiegła krew cienkiemi żyłkami, wargi drżały, rysy kurczyły się ostatnim wysiłkiem. Patrzał już prawie nieprzytomny na wóz.
— I cóż? — rozległ się głos satrapy.
— W domu nic nie znaleźliśmy — odparł kozak — chłopi objęli straż, kobietę zabrali na podwodę. Ot, leży, chora była, jęczała całą drogę.
Aprasjew zeszedł ze schodów, zajrzał w wóz, zmarszczył brwi, pochylił się więcej, ręką trącił białą postać.
— Toż ona nie żyje, łotry! — krzyknął nagle. — Trupa mi przywozicie, hultaje, kiedy mi ona do śledztwa była potrzebna. Na odwach was za to wpakuję i kije!
Postać powstańca u słupa zadrgała parę razy, rzucił się wtył, wybełkotał coś, zachrapał i zawisł na sznurach; oczy nieruchome patrzały jeszcze na wóz.
— Darujcie, wasze wysokorodje! — tłumaczył się