Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ruszył on wśród patrolu żołnierzy z nabitą bronią, przeprowadzony gromadą gawiedzi. Nie było ani jednej znajomej twarzy. Wepchnięto go do sali, przed sąd wojenny, złożony z Aprasjewa i kilku oficerów.
Nie spojrzeli prawie na niego, wyrok był gotów.
— Służyłeś w wojsku rosyjskiem, będziesz rozstrzelany za godzinę.
Był na to przygotowany, schylił głowę.
— Chciałbym księdza przed śmiercią — rzekł spokojnie.
— Niema czasu! Mamy z tobą parę słów do mówienia. Gdzie twój brat?
— Nie przyszedłem tu na wyznania, ani śledztwo. Wyrok zapadł, nie należę do was! Dajcie mi pokój.
— Nie potrzebujemy ani twych wyznań, ani śledztwa. Mamy tu w papierach wszystkie nazwiska i wskazówki. Więzienia pełne, a szlak sybirski zatłoczony będzie wami. Brata twego nam braknie. Tego, co zaprowadził wojsko na ową przeklętą groblę, co dostawiał wam proch, pojmał Czaplica, i co wreszcie przed kilku dniami zamordował oficera, asaułę Syrojedowa. Gdzie on?
— Zabity! — odparł Kazimierz.
— Kłamiesz, Lachu! Wśród trupów go szukano daremnie. Musiał uciec. Gdzie on? Ty wiesz!
— Nie wiem. W bitwie brat mi zginął z oczu. Macie policję i kozaków, psy niech tropią zwierzynę! Mnie nie pytajcie. Przede mną wieczność, księdza mi odmawiacie, więc się choć sam pomodlę! Nie usłyszycie już ode mnie ani jednego wyrazu!
Aprasjew wstał. Blada jego twarz zapłynęła żółcią,