Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak u innych w rozdrażnieniu barwi się krwią. Zaśmiał się.
— Będziesz milczeć! Cha, cha! znajdę sposób na rozwiązanie ci języka! Hej, prowadzić go na plac egzekucji, niech u słupa czeka dalszych rozkazów!
Zwrócił się do dwóch służbowych kozaków.
— A wy, mołodcy, ruszajcie w dziesięciu na dwór tego łotra. Dwór strząść od piwnic do strychu i oddać następnie starszynie pod straż, a wy mi tu cwałem dostawcie żonę tego buntownika! Marsz!
Kozacy ruszyli pędem.
Kazimierz zbladł i poczerwieniał.
— Panowie — ozwał się — moja żona słaba, chora, ma dziecko kilkodniowe, nie przeżyje napadu! Oszczędźcie ją, wyście ludzie także, macie żony, matki, siostry! Ja wam przysięgam na Boga w niebie, jak go chcę oglądać po śmierci, że nie wiem, gdzie mój brat. Zabieracie ojca sierocie, zostawcie mu matkę przynajmniej!
Jeden z oficerów odwrócił oczy, zmieszał się, drugi ziewnął i począł przerzucać papiery; Aprasjew złożył usta w złośliwy uśmiech, oczy bazyliszka wpił w ofiarę.
— Co? Już się odzywasz! To dobry początek; resztę dopowiesz, jak ta słaba i chora kobieta pozna się z kozackiemi pletniami. Hej, zabierajcie go stąd, jeżeli się namyśli wyznać, to niech go stawią przede mną.
Straż popchnęła Kazimierza za drzwi na plac pusty.
W środku szubienica stała ze świeżo oberzniętemi