Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Boże, Boże! Zabili mi go, zabili! — wyszeptała bezdźwięcznie. — Wszystko co kochałam, wzięła Polska, wszystko... a teraz, o Boże, weź mnie! Jam go sama dała śmierci, jam go sama zabiła! — Osunęła się znowu na zwłoki.
Stary sługa klęczał ciągle, rękawem łzy otarł, ręce złożył i półgłosem począł odmawiać pacierz.
— Zabierzmy go, Ignacy, stąd, — ozwał się po długiej przerwie głos kobiety, już spokojny, ale zmieniony do niepoznania — by go nie rzucono we wspólny dół z Moskalami, co tu leżą! Pochowamy go sami, gdzie w puszczy! To będzie mój grób.
We dwoje dźwignęli z ziemi zwłoki powstańca, dziewczynka wzięła w swe ramiona zwisłą głowę i poszli z tem brzemieniem w gęstwinę, gdzie stał prosty chłopski wóz strażnika. Złożyli go na słomie, stary na martwe ciało zarzucił swą świtę, i ruszyli krok za krokiem, niknąć w gąszczu.
Byli tak zgnębieni, tak przybici oboje, że nie zważali na gwar coraz bliższy, na trzask gałęzi, na tętnienie koni, i nie spostrzegli, jak z gęstwiny wynurzyły się lufy strzelb, siwe kurty powstańcze, kilka psów gończych i spienione łby końskie.
— Hej, kto tam? — krzyknął ktoś jadący na przodzie, na widok wozu i ludzi.
Władka Wismund podniosła głowę. Coraz więcej zbrojnych wychodziło na polanę, a wśród nich był także purpurowy znak z orłem, taki sam, jak ten, co pod sosną leżał skrwawiony. Spojrzała po ludziach, po broni i zwróciła oczy na tego, co ją zagadnął i co stał na czele oddziału.
— Zabieramy trupy! — odparła powoli.