Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzenia o rabunku. Żołnierze z klątwą na ustach usłuchali jej bez ociągania i namysłu. Kozaków dziesiętnicy napędzali groźbą pletni, ruszano do wsi.
Pod gromadką sosen na skraju puszczy zapanowała cisza grobowa. Dym opadał przybity rosą, bęben pochodu moskiewskiego oddalał się i cichł...
Nad tym ludzkim kurhanem zbierały się białe nocne opary i psy wioskowe, zwabione krwią, naszczekując i wyjąc, okrążały pole bitwy.
Ofiara była dokonaną.
Aż około północy nad obozem pojaśniało od księżyca i, jakby wyszły z tego światła, ukazały się dwa ciemne cienie. Bez szmeru i głosu kołowały wśród trupów i wyglądały w tem fantastycznem otoczeniu jak patrony kraju, z nieba przyszłe, by olejem wybranych namaścić czoła swoich rycerzy. Nad każdym się pochylili i patrzyli w blade oblicza, aż doszli do największego stosu ciał. Jeden po drugim usuwali zabitych, aż nagle...
Nagle jęk się wzniósł nad polaną, krótki, rozpaczliwy, i jedna postać osunęła się na ziemię, na trupa powstańca, co leżał piersią na purpurze sztandaru już sztywny, bez ducha.
I znowu cisza. Bór szumiał głucho, a zdała dolatywały od wsi dźwięki pastuszej surmy, nikt nie jęczał i nie wzdychał.
— Panienko! — szepnął stłumionym głosem drugi cień człowieczy, klękając obok trupa Świdy. — Nie płaczcie, Bóg tak chciał! — koniec przerwało łkanie.
Ona podniosła głowę i spojrzała w niebo oczami zamglonemi rozpaczą i bólem.