Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niały krwią, piechury wdzierali się na trupy, brodzili w posoce, kłując niemiłosiernie.
— Hurra, hurra, hurra!
Kazimierz dobył szabli, ale w tejże chwili kilku kozaków rzuciło się nań ztyłu, zwaliło na ziemię, skrępowało w mgnieniu oka. Uprowadzili go nabok.
— Hurra, hurra, hurra! — przed bagnetem moskiewskim zabrakło ofiar.
— Stój! — zakomenderowali oficerowie.
Żołnierze opuścili broń, otarli twarze z potu i sadzy, rozejrzeli się obojętnie po placu boju.
Gromada trupów, połamana broń, puste torby od nabojów, czarne kałuże po ziemi, pozrywane gałęzie, a nad tem siwy dym, swąd spalenizny i nieokreślona, dusząca woń świeżej krwi.
Kozacy już plondrowali po obozie, oficerowie otoczyli skrępowanego naczelnika.
— Gdzie kasa? — szeptano w szeregach wojska. — Czy nam tu pohulać nie dadzą?
I oczy żołdactwa szły chciwie po trupach i obozie. Nagle spieniony łeb koński wynurzył się z gęstwiny, był to ordynans, zakurzony, czerwony, spotniały jak upiór.
— Cofać się do wsi, natychmiast! — krzyknął, podając majorowi pismo pułkownika.
— A to dlaczego?
— Tysiąc Lachów tu idzie. Nie dacie im rady dzisiaj. Wracajcie z jeńcami!
Zawrócił konia i pognał zpowrotem.
— Formuj się, broń na ramię, na prawo zwrot, w tył marsz!
Komenda niespodziana jak piorun przerwała ma-