Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cił powietrze parę razy, puścił ranę, ręką szukając oparcia, strumień krwi barwił mu koszulę.
— Kolego! — wybełkotał rozpacznie, a oczy zachodziły mu bielmem... konał, ale drzewce trzymał kurczowo w stygnącej dłoni.
Aleksander poderwał go z ziemi. Wokoło szalały kule, oślepiał proch, bagnety dochodziły prawie piersi.
— Co ci! — krzyknął Świda, rzucając broń. Żal mu było chłopaka jak brata.
— Trzymaj... masz... mój ptak! Och matko... boli!
Roztworzył ręce, oczy stanęły słupem, krew wybiegła na wargi, drzewce się pochyliło, chorąży nie żył.
Świda porwał sztandar, chłopaka na ziemi złożył, obejrzał się, ogłuszony hukiem, oślepiony dymem.
Piechota dała nową salwę, ostatnią, spuściła karabiny, błyszczącem ostrzem dotykała rozbitków.
— Hej bracia, do chorągwi! — krzyknął Kazimierz.
Kilkudziesięciu niedobitków poskoczyło na komendę.
Za późno! Biały ptak Władki zachwiał się znowu, na ziemię pochylił, wzdłuż drzewca, z głową na purpurze legł Aleksander trafiony śmiertelnie. Jak zraniony tur chciał się porwać, nie zdołał, dwóch kolegów go przytłoczyło, jeden z roztrzaskaną czaszką, ani jęknął, drugi lżej ranny, wił się w ostatnich kurczach.
— Ratujcie znak! — zawołał Kazimierz.
Nie zdołano usłuchać. Ostrza bagnetów poczerwie-