Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pan zginie, to pamięcią waszą żyć będę, jak wdowa i sierota!” Po rysach jego migał chwilami uśmiech słaby, łagodząc ostre cienie i surowość twarzy, i znowu patrzał bystro na złowrogą linję bagnetów, nadchodzącą jak fala...
— Pal! — rozległ się nagle glos Kazimierza tuż za nim.
Gromadka stanęła w ogniu i dymie. Dwieście kul wpadło w środek roty, nabijano, nie czekając rozkazu.
Moskale, nie przestając pochodu, dali salwę, jak grad sypnęły naboje. Kilkunastu opuściło broń, zsunęło się na trawę.
Wróg naciskał, okrążał, otaczał powstańców okropną obręczą, pełną dymu, ognia, śmierci. Kozacy obskoczyli ze wszech stron, musiano strzelać we wszystkich kierunkach.
A piechota była coraz bliżej. Już wyraźnie widać było zwierzęce twarze żołdaków, galony oficerów i bagnety błyszczące, świeżo polerowane, chciwe krwi.
Oddział malał, ściskał się około pnia sośniny, komendę głuszył jęk konających.
Jeszcze sto kroków, jeszcze pięćdziesiąt! Nowa salwa zmieszana z przeciągiem „hurra!” Kilka kul gwizdnęło obok Aleksandra, przed nim zaczerniał las bagnetów.
— Pal! kolego! — wyszeptał mu nad uchem Żelisławski. — Pal! O Boże!...
Urwał, podskoczył, otworzył usta, kuła go tknęła. Chwilę, jedną ręką trzymając sztandar, a drugą ranę kryjąc, stał jeszcze, otwierając szeroko siwe oczy. Wtem zbielał aż do warg, zatrząsł się, zatoczył, chwy-