Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zmęczeniem. Matkę wspomniał i jak o łaskę o bój ostatni prosił Boga.
A bój nadchodził! Złowieszczy, jak bagnety moskiewskie, ponury jak ich chorągwie, ciężki jak powietrze przed burzą! Szedł, niosąc ostatni wyrok i spokój!
Czekano nań długie, długie godziny; do zachodu się chyliło, gdy garstka bohaterów ujrzała na błoniu zbity szyk bojowy, oskrzydlony kozakami. Nie było tu już grobli wśród bagnisk. Okolica piaszczysta z trzech stron, a z jednej klin boru, zakończony gromadą niebotycznych sosen, oto pozycja walki.
Pod ostatnią z sosen stanęli do boju Polacy. W oddziale panowała taka cisza, że słychać było brzęczenie pszczół w barci nad ich głowami i stukanie dzięciołów w lesie. Stali jak mur, z palcem na cynglu broni, wpatrzeni we wroga, czekając rozkazu.
Aleksander z chorążym byli obok siebie. Żelisławski w rozpiętej kurcie, z pod której wyglądał siny szkaplerz, dar matczyny zapewne, urósł, zda się. Z oczu żar mu bił, twarz mieniła się wzruszeniem, wiatr roztargał włos płowy, zabarwił krwią chude policzki. Dyszał i drżał.
Ciemna twarz Świdy była ponura i spokojna. Nie znać na niej było ani śladu żalu, ani strachu, ani zapału, żadnego z uczuć, co świeciły na obliczach kolegów. Wsparty na broni, z pod brwi śledził ruchy Moskali. Myśl jego daleko była od życia lub śmierci, od tego pola, gdzie spocznie na wieki za chwilę, od idei narodowej, od całej sprawy, której tak bez granic się poświęcił! On myślą był w cudownym kościołku, on nie słyszał nic, tylko głos swojej Władki: „Gdy