Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Żelisławski skulony, trzęsąc się jak w febrze, siedział pod sztandarem. Wielkie łzy płynęły mu po twarzy, milczał.
— Cóż to, już nie śpiewasz, Adasiu? — zagadnął go Świda, uderzając po ramieniu.
— Nie, kolego! Miałem dziś w nocy taki straszny sen, że płaczę.
— Cóż ci się śniło, biedaku?
— Ot, źle! Jakbym znowu szukał partji po lasach i że mnie przyjąć nie chcieli. Powiedziano, żebym dymisję brał i na pierś mi krzyżyk przypięto. Więc mnie czegoś żal ogarnął! Cisnąłem im krzyżyk pod nogi, a właśnie zagrała pobudka ranna i zbudziłem się.
Aleksander głową pokiwał.
— Dadzą nam wszystkim dymisję dzisiaj i krzyżyk sosnowy. Rota idzie na nas, będzie gorąco o południu! Gdzie naczelnik?
— W szałasie. Będzie gorąco? O dzięki ci, Boże! Wiesz, kolego, było mi straszno, że ot — zginę jak tamci, swoją śmiercią, ale to przeszło! Matka, gdym odchodził, mówiła: „Do krwi ostatniej, dziecko, broń kraju!” A jam jej to przysiągł, przed Panem Jezusem, w farze! Potem już jej nie widziałem, ale wiem, że ona mnie nie czeka zpowrotem i nie będzie szukać po więzieniach.
Chłopak spojrzał jaśniej w górę, obejmując chorągiew ręką. Coś szeptał i mruczał do siebie, czy do orła.
Był nawpół tylko przytomny, gorączka go trawiła nieznośna, wywołana ranami, głodem i okropnem