Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nikt nam nie donosi o wrogu, nie wiemy, gdzie i poco idziemy, co nas czeka w Żytniarce!
— Wzięto Olekszę, a Czaplic zdradził! — tłumaczył się zmieszany młodzieniec. — Więc u was tam bezrząd! U nas tu lepiej i porządniej. Partja dziś zbiera się w Żytniarce, miejsce, w którem stoicie obozem, wyznaczone jest jako punkt połączenia obu oddziałów. Macie w nim pozostać i czekać natarcia, bo Moskale wysłali na was rotę piechoty i sotnię kozaków, podczas gdy inne roty nadejdą zaledwie we wtorek. Do tego czasu...
— Dosyć! Poco tyle słów! Nie zobaczy żaden z nas wtorku. Powiem wodzowi, że nam kazano zginąć o południu! Wracaj pan! Masz w domu mienie i rodzinę, wracaj! Słyszycie, ot tam gdzieś bęben uderzył! To wróg zapewne, a mnie czas na stanowisko!
— Ależ, panie, opierajcie się jak możecie, cofajcie się zwolna, o północy pomoc wam przyjdzie świeża, dla której znieść rotę to zabawka!
— Ale dla nas nie zabawka walczyć dwanaście godzin, gdyśmy bez sił, ale niemożliwość. Wasza partja może nie przychodzić pod Krasną Choinę. Niech znosi inne roty.
Odszedł bez pożegnania.
Bęben istotnie gdzieś się rozlegał po rosie, nad okolicą panował dziwny jakiś niepokój.
Aleksander biegł prawie w stronę tego odgłosu, mówiło mu, że tam był jego orzeł w niebezpieczeństwie.
Obóz nie ruszył się z miejsca, wroga jeszcze nie było; kopano groby dla dwóch znowu, co pomarli w nocy.