Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czy twoja? Żebyś człowiekiem był honoru, dałbym ci drugi pistolet w rękę, ale tyś podły łotr, co nocą, z gromadą zbójów napada czystą, niewinną dziewczynę! Ona nie dla ciebie, rabusiu, bo ona moja świętość, i zapłacisz mi życiem za to, żeś ją śmiał myślą znieważyć! Masz! Giń!
Strzał padł.
Kozak rzucił się jak ryba w sieci, jęknął, ruszył rękami i legł nieruchomy.
Świda się wyprostował. Na odgłos wystrzału w pałacu ruch się zrobił, zapalono światła, zaczęto drzwi otwierać; z głębi ogrodu dwóch kozaków, zaalarmowanych wołaniem dowódcy, pędziło kłusem, z szablami w garści.
Aleksander widział ich, ale nie uciekał, stał wpatrzony z natężeniem w drzwi ganku. Otwarto je, na progu ukazał się Makarewicz i służba. Jakby na to tylko czekał powstaniec, dał szalony skok w gęstwinę, dopadł muru, goniącym kozakom posłał drwiąco dobrze znane wołanie kukułki i zginął bez śladu.
Był uratowany. Zatrzymał się wśród lasu, odpoczywając chwilę. Od strony dworu dochodził głuchy gwar i wrzawa.
— Makarewicz przy niej! — szepnął z ulgą. — Ha, kozak nie pójdzie po mój skarb, a Czaplic raz w życiu mi usłużył. A teraz w drogę, do jej orła!
Świtało właśnie, gdy Świda po krótkiem błądzeniu wynalazł nawpół zarośniętą drożynę i ruszył nią w stronę obozu. Wtem ruchem ściganego zwierza nastawił uszu, zgiął się i wszył w zarośla.
Na drodze rozległ się odgłos kopyt. Nie był to jednak wróg tym razem. Na załomie ścieżyny ukazał