Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Świda jakby nie słyszał. Wywlókł asaułę na placyk i stanął naprzeciw niego.
— Czegoś tu chciał pod oknem, rabusiu moskiewski? — spytał ochrypłym głosem.
— Dziewki chcę na kochankę, a potem ciebie na stryczek! Słyszysz, wisielcze, Polaku!
— Słyszę. A za to, żeś, nędzniku, jej święte imię zmieszał z takiem słowem — oto zapłata!
Szalony raz pięści spadł na twarz Moskala, aż się zachwiał. Posiniał, wybełkotał coś niewyraźnie i oślepiony, ogłuszony, ale wściekły bólem, rzucił się na Świdę. Milczeli obydwaj w uścisku, z którego jeden miał wyjść trupem. Broni żaden nie dobył. Asauła miał wyższość nad Świdą. Był zdrów, niczem nie zmęczony, walczył ze świeżemi siłami, podniecony napojem. A powstaniec znękany marszem, głodem, niewywczasem, miał jeszcze setki niepogojonych blizn i sińców, był osłabiony i wyniszczony kilkutygodniową walką i włóczęgą po lasach, przybity ciągłemi niepowodzeniami.
Ale on bronił Władki, swojej Władki!
Asaule pomdlały ramiona, drżały nogi, krew zalewała oczy, ustawał coraz bardziej.
— Ratunku, Iwan, Iwan! — zachrapał, waląc się na ziemię.
Świda ukląkł na piersi, dobył pistolet.
— Ratunku, wołasz! Za późno! — zaczął dzikim szeptem, a głos mu świstał w gardle jak wycie. — Masz ludzi za murem, nim dobiegną, ty mi za obelgę kobiety duszą zapłacisz! Ah, złodzieju, nikczemniku, sołdacie moskiewski! Chciałeś mnie upiec, powiesić, zadławić! A wiesz ty, czyja to godzina wybiła, moja,