Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

każdem odetchnieniem, trzymał się jednak mocno na nogach.
— Nu i co? Potłuc szybę chyba! — mruczał pod nosem. — Będzie hałas, a tu trzeba być cicho, bo Aprasjew zakazał tknąć dziewczynę. Ha, ha, co kozakowi zakaz znaczy, gdy chce dziewki! Zabiorę ją nad Don, do futoru, będzie mi służyć i całować! Ha, ha, w wodę wpadnie, niech Czaplic szuka, albo się sądzi z Aprasjewem! Dziewka moja!
Kozak założył nóż za szybę, chciał ją wyjąć bez hałasu. Wtem ręka czyjaś spoczęła mu ciężko na ramieniu.
— Złodzieju! — wyszeptał głos Świdy ze strasznym wyrazem. — Rachowałeś beze mnie! Chodź!
Ręka jak kleszcze zacisnęła ramię, popchnęła go naprzód. Kozak oniemiały zrazu ze wściekłości i zgrozy ryknął, rzucił się na powstańca, jak buldog, do piersi!
Świda odtrącił go pięścią.
— Milcz i chodź, bo ci łeb rozwalę, jak piśniesz! — rzekł ze strasznym spokojem.
— A ty kto taki! Idź sam, kiedy ci życie miłe! Słyszałeś, idź, zbóju!
Za całą odpowiedź Aleksander go pociągnął dalej, jak piórko, nie zważając na opór.
— Won! — ryczał kozak, szamocąc się daremnie.
— Cicho, bo zbudzisz dom cały! A tu świadków nie trzeba!
— To i co! Lachy przeklęte! Jak zechcę, to ich podpalę z czterech rogów i ciebie w ogniu upiekę, czarci synu!