Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wierny pies położył się pod ścianą, nasłuchując na każdy odgłos.
Po chwili ciemność zapanowała i w tem oknie.
Długi czas nic oprócz błotnego ptactwa nie przerywało ciszy nocnej. Świda, nieco uspokojony chciał właśnie wstać i iść szukać Makarewicza, gdy do uszu jego doleciał daleki tętent konia. Wstrzymał oddech, nasłuchując.
Tętent zbliżał się widocznie, chwilami, gdy wiatr poruszył silniej gałęzie drzew, z odgłosem tym łączyło się gwizdanie piosenki coraz wyraźniejsze. Dobiegło ogrodu — i ucichło wszystko.
Powstaniec powoli usunął się w cień węgła, spróbował sprężyny w pistoletach i czekał nieustraszony, nie dbając, czy z jednym, czy stu będzie miał do czynienia.
Jak zwykle, wobec niebezpieczeństwa był zimny jak stal, skupiony, spokojny, straszny przeciwnik dla napastnika, stokroć groźniejszy niż zapaleniec, oślepiony szałem.
Po chwili brzęknęło coś o mur jak uderzenie pochwy od szabli, krok ostrożny dał się słyszeć na ulicy, postać ludzka wyszła ze szpaleru na placyk przed domem, światło księżyca oblało od stóp do głowy olbrzymią postać znanego nam asauły. Szablę niósł pod ręką, rozglądając się po froncie pałacyka, orjentował się; widocznie, że jak Świda był w najzupełniej obcem miejscu.
Po krótkiem wahaniu przystąpił do okna, pod którem tak długo leżał Aleksander, prawie się otarł o niego. Brutalny, bezczelny uśmiech drgał mu na twarzy, zaduch wódki rozchodził się w powietrzu za