Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ją sam bronić, a zbyt dba o nią, by zaniechać obrony. Mnie wzywa!
— Aleks, to może zdrada, pułapka na ciebie. Zastaniesz gromadę zbójów.
— Może być! Ale nie będzie powiedzianem, że Aleksander Świda wezwany imieniem tej, którą kocha nad życie, myślał o swem bezpieczeństwie, a nie o niej! O tej, co mu przed kilkunastu dniami powiedziała, że go kocha i nie odstąpi w złej czy w dobrej doli. Jestem jej narzeczonym i choćbym całe wojsko miał tam spotkać, pójdę do Grabów! List zatrzymaj, a jeżeli zginę, odeślij jej ten znak, żem w jej imię znalazł śmierć! Bywaj zdrów!
— Zaczekaj! Weź ludzi! Nie idź sam, szalony!
— Mogę tylko iść sam, gdzie o nią chodzi! Nie przyjąłbym nawet twojej pomocy!
Przepadł w gąszczu. Tam w Grabach czekała nań może śmierć, a on pędził jak na gody, drżał na tę myśl ze szczęścia. Pięć wiorst dzielące obóz od celu wyprawy zabawką były dla jego niepokoju.
Nie spostrzegł się, jak stanął pod murem ogrodu, co otaczał wokoło niewielki, zgrabny pałacyk, zbudowany przez ojca Władki. Zatrzymał się, orjentując w położeniu. Pierwszy raz tu był.
Noc księżycowa dozwalała rozróżnić każdy przedmiot, każdą szczelinę muru. W pałacu spali już wszyscy, słabe światełko wyzierało tylko z jednego okna na dole, stłumione grubą firanką. Oczy Świdy spoczęły na tej delikatnej smudze jasności; przeczuł, że to był pokój jego narzeczonej.
Przeskoczył mur, poszedł w tym kierunku i jak