Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

fatygę. Możesz wracać. — Wyprowadzić go na skraj lasu! — krzyknął do swoich.
— Co mam panu powiedzieć? — zagadnął nieśmiało posłaniec.
Aleksander poczerwieniał.
— Powiedz mu ode mnie, że łotr, nikczemnik, bez czci i honoru! — wyrzucił zajadle, wracając powoli na swe miejsce.
Leżał czas jakiś pogrążony w myślach, wreszcie poruszył się niespokojnie.
— Która godzina? — zagadnął, gryząc wargi.
— Wpół do pierwszej — odparł Żelisławski wpółsennie, owijając się płaszczem.
Świda wstał.
Od niego sen uleciał jak czarem. Począł niecierpliwie krążyć po obozie. Dzika wściekłość wyzierała mu z oczu. Targał wąsy, mrucząc niewyraźnie. Wtem zatrzeszczały gałęzie. Orle oczy Aleksandra poznały w dali brata. Podszedł ku niemu.
— Nareszcie! — zawołał. — Jeszcze chwila, a poszedłbym, nie czekając ciebie.
— Gdzie?
— Do Grabów! Oto masz, czytaj. Ja tylko broń opatrzę i ruszam. Jeżeli nie wrócę rano, to finis, nie wrócę nigdy! Ale wy traficie i sami, do Żytniarki trzy mile. Jerzyna zna drogę.
Kazimierz nie słuchał, zajęty listem.
— Co to znaczy? — szepnął, zaczynając od początku.
— To znaczy, że coś złego grozi Władce, to jest pannie Władysławie! A Czaplic zbyt jest podły, by