Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

po odebraniu niniejszego uda się do Grabów i ukryje w bliskości pałacu! Czas mu resztę pokaże.”
Powstaniec odczytał parę razy tę tajemniczą odezwę. Zmarszczył brwi, zgrzytnął zębami, zrozumiał.
— Pan Czaplic cię tu przysłał! — huknął gromko na gońca, miażdżąc mu ramię w dłoni.
Człowiek się zgiął i syknął z bólu.
— Nie znam pana Czaplica! — szepnął wylękły.
— Kłamiesz! Gdym był w Sterdyniu, tyś mi konia odebrał. Nie zapominam raz widzianej twarzy. Mów prawdę, bo ja nie żartuję, gdy się gniewam! Co było w liście?
— Nie wiem.
— A dlaczegóż pan pisze, żeś zaufany i udzielisz mi bliższych szczegółów! Przytem panienka miała ci dać ustne zlecenie do mnie.
— Nie widziałem panienki od tygodnia, wyjechała do Grabów. Pan wysłał pierwszego lepszego ze służby. Ja dopiero od pół roku w Sterdyniu.
— Panienka sama w Grabach?
— Jest tam także stara pani Niestańska i Makarewicz pojechał z panienką.
— Pani Ordyńcowa w Sterdyniu?
— Nie, już dawno wyjechała zagranicę. U nas we dworze kwaterują kozacy.
— Kto ci wskazał drogę do nas?
— Pan mi powiedział.
— Więc Moskale to wiedzą!
— Nie wiem, panie. Oni się podobnie zbierają koło Żytniarki.
— To dobrze! Mówiłeś prawdę. Masz dukata za