Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

koniecznie? Nie, nie odchodź jeszcze, ja się już nie będę skarżyć, tylko ty zostań, niech moje oczy na cię popatrzą raz ostatni, aż cię kulka nie zabierze na wieki! O, mój najdroższy, zaco ci tak okropnie cierpieć trzeba i mnie ciebie tracić! O Marjo święta, tak boli strasznie!
Słońce ostatnią purpurą barwiło pokój, godziny mijały, zda się, coraz szybciej. Szept kobiety zamierał...
Ciemno było.
Kazimierz wstał. Z warg jego wydzierał się głos gwałtem, z trudem niesłychanym.
— Już czas! Dałem słowo wrócić o północy, już czas! Trzeba mi was pożegnać!
Jak podcięte drzewo runął u łóżka, ukrył twarz w dłonie.
— Nigdy cię nie zobaczę, jedyna, nigdy już! — wyjąkał. — Będziesz cierpieć beze mnie sama! O Boże, daj mi siłę wytrwać! Żegnaj, żegnaj na wieki! Już ja nie przyjdę płakać z tobą, ani cię obronić mogę od nieszczęścia, ani życiem, ani krwią! Zgotowałem ci tułaczkę, nędzę, niewolę, własnemi rękami! Za całe szczęście, coś mi dała, bólem ci płacę! Ty mi przebacz, najdroższa! Ach, już mi się z tobą rozstać trzeba!
Dźwignął się nadludzką siłą, raz ostatni przytulił ją do piersi, ucałował zimne ręce, bezprzytomny rozpaczą rzucił się do okna.
— Kaziu! — zawołała nań — a dziecko?
Stanął, słaniając się na nogach.
— Pobłogosław je, przed śmiercią! — wyszeptała bez dźwięku.