Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szczęśliwi przed niedawnym czasem! Żebym w domu pozostał...
— Żebyś w domu pozostał, stałbyś narówni z Czaplicem. Bóg tak chciał, obowiązek kazał, ja się nie skarżę, Kaziu, choć w duszy mi ból coś rozdziera, gdy o dziecku pomyślę! Siebie nie żałuję, ani przed męką się nie cofam, ale poco ono cierpieć ma, poco?
Załkała, kładąc głowę na ramieniu męża, konwulsyjne drżenie wstrząsało nią całą. Zbolałe, zmaltretowane serce matki walczyło z duszą Polki! Kazimierz milczał, nie znalazł w sobie słów na pociechę, nie miał nadziei i w jego piersi ból szalał bezmierny. Długi czas, godziny może, z sypialni rozlegał się szept trwożny, płacz cichy i słabe kwilenie dziecka.
A czas biegł coraz cięższy, coraz bliższy rozstania. Parę zaufanych sług wiedziało tylko o pobycie pana; strzegli pilnie samotności sypialni, zazdrośni o te chwil kilka, które dla biednej, słabej kobiety poprzedzały najstraszniejsze ciosy! Nikt im nie przerywał ostatniego błysku szczęścia. Kochali się duszą całą, byli razem, drżąc za każdem uderzeniem zegara, za każdym czerwieńszym odblaskiem zachodu. Wówczas ręka młodej kobiety zaciskała się kurczowo około szyi męża, patrzała przed siebie suchą, rozszerzoną źrenicą.
— Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę! O Boże, jak dziś to słońce nawet litości nie ma, żeby świeciło dłużej! Tak prędko zachodzi! I już cię nigdy nie zobaczę, mój jedyny! — szeptała dalej. — Nigdy, chyba w niebie! Sieroty zostawisz za sobą! Zabiją cię! Boże, Boże miłosierny, czy też ty koniecznie zginąć musisz,