Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jednym skokiem powstaniec znalazł się na kolanach u łóżka, ręce żony do ust tuląc, niezdolny wyrzec słowa.
Kobiecie łzy ciche, gorące, gorzką radością wyciśnięte, spływały powoli z ciemnych oczu.
— Myślałam, że cię już nie zobaczę żywego — rzekła wreszcie, opanowując pierwsze wrażenie. — Coraz gorsze wieści dochodziły nas! Partję rozbito, resztki Moskale oddali chłopom na pastwę, sami zajęli się grabieżą. Co godzina czekałam, że tu wpadną, spaliwszy Luchnię Aleksandra! Wczoraj wywieziono Olekszę, pop go wydał, Czaplic zresztą przeszedł do wroga, a on zna całą organizację! Czy już dla nas ratunku niema, Kaziu, żadnego?...
— Żadnego! — wyjąkał nieszczęsny. — Staczamy się w przepaść, jesteśmy skazani! Mnie kulka zmiecie za dni parę, ciebie wywiozą daleko!...
— I on zginie także! — jęknęła kobieta, podnosząc się nawpół i wskazując kolebkę.
Powstaniec zwiesił głowę — popatrzał za ręką żony prawie szalony bólem, potem znalazł siłę na uśmiech, który chyba jaśnieć może na wargach torturowanego za wiarę.
— Jeśli Bóg każe, to i on też! — odparł zwolna. — Niech bierze Polska wszystko!
Schylił się nad kołyską. Maleństwo spało cichutko. Usta ojca dotknęły twarzyczki, patrzał nań długo, krzyżem naznaczył i wrócił do łóżka żony, nieznacznie ocierając łzę.
— Wszak ty mi za złe nie masz, Maryniu, tego com powiedział? — spytał żałośnie. — Byliśmy tak