Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chciałbym zajść do domu na chwilę, dziecko zobaczyć i pożegnać oboje przed śmiercią!
— Idź, bracie, idź! — rzekł gorąco Aleksander. — Ja cię tu zastąpię i czekać będę twego powrotu za twoją strażą, na drodze do Grabów.
— Dziękuję, Aleks! Wrócę o północy do obozu! Bądź zdrów!
Partja poszła za Aleksandrem, naczelnik wpadł w łan dojrzewającego żyta i zniknął. Nie jak pan, ale jak złodziej czy włóczęga wracał do własnego domu. Krył się za parkanami, za ścianami budowli, podpełzł cichaczem pod ścianę domu, serce mu biło młotem!
Okna od ogrodu były niskie, szeroko otwarte; przystanął pod sypialnią, bojąc się przerazić słabą kobietę nagłem zjawieniem! Parę tygodni, jak ją pożegnał i ileż zmian!
W pokoju panowała zupełna cisza, lekkie firanki chwiały się od wonnego tchnienia powietrza, drżąca ręka powstańca parę razy chciała je uchylić i opadała zalękła. Nagle wewnątrz ktoś się poruszył. Był to wyżeł-faworyt, leżący u nóg łóżka. Podniósł głowę, zwęszył, uderzył parę razy o ziemię ogonem, patrzał uparcie na okno i drżał.
— Czy to pan, Dżalma? — doleciał uszu Kazimierza słaby głos kobiecy.
Na ten dźwięk pies się porwał, skomląc radośnie, a w oknie ukazała się chuda, sczerniała twarz mężczyzny.
Wyżeł objął go łapami za szyję; blada kobieta podniosła z posłania głowę jasnowłosą i uśmiechnęła się smutnie, wyciągając do gościa obie ręce.