Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

O świcie zabrakło siedmiu, dwóch poranionych znaleziono bez ducha, pięciu uciekło niepostrzeżenie.
Aleksander z Żelisławskim wykopali dół wspólny. Ciała zawinięto w burkę, któryś z powstańców ociosał niezgrabny krzyżyk, nad otwartym grobem zmówiono głośno pacierz, zasypano ziemią męczenników, naznaczono krzyżem miejsce i zostawiono ich samych w głuchym borze, wśród szumiących starych sosen, co patrzały na ten smutny pogrzeb, osypując mogiłę kroplami rosy i deszczem suchych igiełek...
Partja powoli minęła biały kopiec. Każdy się przeżegnał, westchnął i pociągnął naprzód, posłuszny głosowi rogu. Ci, co tam zostali w borze, stanęli do innego apelu...
O południu ukazał się dwór Kazimierza na horyzoncie. Naczelnik szedł jak lunatyk, nie odrywając odeń wzroku, coś go magnetycznie ciągnęło tam, znać było na twarzy walkę wewnętrzną, czasem spoglądał na brata, prawie nieśmiało, wahająco, aż się zdecydował wreszcie.
— Aleks! — ozwał się zcicha. — Nie powiedziałem ci, co mnie spotkało, gdyś po proch jeździł!
— Może ci żonę zarżnęli? — rzekł ponuro zagadnięty.
— Nie. Przed trzema dniami przyszedł z domu posłaniec do obozu, z wieścią, że mi się syn urodził.
Aleksander stanął, spojrzał na brata.
Żal, tęsknota, pragnienie, patrzały z oczu naczelnika, utkwionych nieruchomo w drzewa wysady.
— Z Żytniarki nie wrócę — ozwał się po chwili milczenia — nie wiem, co się tam dzieje z Marynią!