Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wziął syna z kołyski, uścisnął, przeżegnał, zmówił nad nim modlitwę swej duszy, niewyuczoną, własną.
— O Boże wielki, oddaję ci sierotę! Weź je za swoje. Bądź mu ojcem i matką i rodziną i krajem, wszystkiem, co straci. Oddaję ci jego duszę i ciało, jakem mą duszę i ciało oddał Tobie i Polsce. Ty go prowadź i strzeż... i niech się nad nim spełni wola Twoja, jak się nade mną spełniła. Amen!
Postąpił krok, w ręce matki złożył niemowlę.
Zdawało się, że z modlitwą tą uleciały do nieba jego rozpacz i słabość i myśli doczesne. Wzniósł czoło. Jasność męczennika tlała mu w oczach.
— Weź go, Maryniu! — rzekł z wielkim już spokojem. — A jeśli was burza oszczędzi, naucz go kochać Polskę, jakem ja ją kochał, nad świat cały! Żegnajcie, mnie już czas, wielki czas!...
Zniknął jak widziadło.
Kobieta została nieruchoma, tuląc do piersi płaczącego syna. Powoli oczy jej utkwione w okno, spoczęły na małej główce, schyliła się nad nią.
— Nie płacz, sieroto, nie płacz! Prędko ci łez zabraknie w życiu! — szepnęła.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Dzieciak utulił się na piersi matczynej, tylko z sypialni wyrywało się niekiedy i ulatywało w ciszę przyrody głębokie, ciężkie westchnienie...
Dochodziła północ...