Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mężczyzna zaśmiał się dziwnie szyderczo i podniósł na młodzieńca szare swe złe oczy.
A starzec stanął groźny przed Świdą i mierząc go surowym wzrokiem:
— Rozkazu nie spełnisz, dlaczego? — spytał.
Człowiek oczu nie spuścił, owszem utkwił je w starca śmiało, wyzywająco i podczas gdy źrenice nabiegały iskrami, odpowiedział spokojnie:
— Bo mi go daje władza nie uznana i nie przyjęta, nie postanowiona dla dobra i użytku, bo wymaga tego ode mnie sprawa, którą nazywam szaleństwem. Sprawa niepolityczna, nierozważna, poczęta po warjacku, bez zastanowienia i rachunku! Imiona jej członków przeklęte będą, a nie błogosławione, przez pokolenia, co przyjdą po nas! Nie ratujemy kraju, a gubimy go bezpowrotnie. Własną ręką podpalamy dom swój, bo nam zimno i ogrzać się chcemy, nie myśląc, że zgliszcza gotujem! Nie, do takiej sprawy ja ręki nie przyłożę, choćby mi rozkaz dyktował nie jakiś tam rząd narodowy — a sama Matka Boska z Ostrej Bramy!
Zamilkł, milczeli wszyscy. Starzec oczy spuścił, osunął się znowu na kłodę i, zwiesiwszy głowę na piersi, słuchał uważnie ze smutkiem wielkim w duszy. Kto wie, czy i jemu nie przychodziły myśli podobne, choć je za grzech uważał wobec krwi, co się lała wokoło.
— Szaleni, opętani! — zaczął znowu po chwili Aleksander Świda. — Czy wam za karę Bóg rozum odebrał? Czy nie widzicie, że to powstanie popierają sami nasi wrogowie, jako zgubę ostateczną narodu, że zdjęto kordon nad Bugiem, by łatwiej mogli nas