Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

który usunął się nabok i podczas poprzedniej rozmowy nie ozwał się ani słowem, zajęty pozornie rąbaniem olszyny na ogień.
Początek rozmowy nie był zachęcający, ale starzec się nie obraził, owszem z pobłażliwą łagodnością spojrzał na zuchwalca i mówił dalej:
— Jesteś bardzo młody i porywczy, dziecko, ale z takich ludzi, jak ty, bohaterowie wychodzą. Pytanie moje było formą zwykłą; omijam je, gdy cię razi, i nie chcę swarów z tobą, bo swary zgubiły nas przed wiekami. Nam iść trzeba ręka w rękę, niby ogniwa łańcucha, brat z bratem, serce z sercem, czyn z czynem. Do czynu serdecznego cię wołam, na bojownika sprawy świętej, kraju rodzinnego, religji ojców!...
Mężczyzna słuchał, nie przerywając ani przecząc. Chwilami uśmiech wzgardy podnosił kąty jego ust zaciętych, chwilami brwi marszczył, ale milczał uparcie.
— Nie pytam cię, czy chcesz, boś Polak, więc ofiarny — ciągnął starzec dalej. — W powiecie tym stoi jeden pułk i trzy sotnie dońskich kozaków. Pójdziesz za nimi krok w krok jak cień, jak szpieg partji. Bezpieczeństwo braci zależeć będzie od twej bystrości, czujności i pośpiechu. Brat twój, naczelnik, wiedzieć powinien o każdym ruchu, o każdym rozkazie, o każdej myśli wroga! To twój czyn i obowiązek. Czy masz co do powiedzenia?
— To tylko, że rozkazu waszego spełnić nie myślę! Starzec się podniósł, jak ruszony sprężyną. Śniady