Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podszedłszy do ognia, rzucił trzymany pręt, wsunął ręce w kieszenie — i stanął bez pozdrowienia i ukłonu, jak ze spiżu wykuty, hardy, dziki, chłodny, a lekceważący świat cały.
Ogień wydatnie oświecił jego ostre rysy, nerwową twarz, krótko ścięty, czarny włos, głębokie, trochę zmęczone, a bystre oczy: oczy żółtawo-brunatne jak źrenice sokole i równie też wyraziste i nie zatrwożone niczem. Nie był ani piękny, ani brzydki — był przedewszystkiem uparty. Wyglądało mu to z każdego rysu, z każdego ruchu i drgnienia, pomieszane z dzikością i dumą — i wolą żelazną.
Można było zaręczyć, że człowiek ten nie umiał prosić i udawać, korzyć się i kłamać, że w piersi tej szerokiej żył duch niesforny, nieugięty, nieposłuszny, gotów do buntu co chwila — a obok stał władca, co ducha tego gnębił i poskramiał i kierował, jednem słowem: wola! Był panem samego siebie.
Z dwóch tych braci, stojących obok siebie, starszy był duchem prawie, młodszy człowiekiem w całem znaczeniu tego wyrazu, z wszystkiemi wadami i cnotami ludzkości.
Braćmi byli tylko z imienia.
Starzec długo w milczeniu badał tę nową postać. Był nieufny. Słowa towarzysza nie chciały mu z myśli ustąpić, a zachowanie się młodego człowieka odpowiadało bardzo skreślonemu obrazowi.
— Ktoś ty? — spytał wreszcie.
— Musicie to wiedzieć, wezwawszy mnie tu imiennie — była odpowiedź bynajmniej niepokorna. — Przychodzę bez maski! — dodał, rzucając błyskawicę swych orlich oczu w stronę śniadego mężczyzny,