Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic. Rozkaz wypełnię. Mam tylko prośbę do was.
— Mów.
— Zostawiam w domu żonę — sam idę w bój. Kto wie, czy z niego wrócę. Jest nas dwóch; nie mamy krewnych, rodziny, przyjaciół. Jeśli zginiemy obydwaj z bratem — kto przeżyje — niech przygarnie wdowę powstańca!
— Zabiorę ją w dom mój — jeśli ocaleję — i dzieckiem mi będzie rodzonem! Przysięgam ci!
Świda wyciągnął dłoń — uścisnął prawicę starca.
— Dziękuję wam — rzekł smutno — darujcie tę myśl osobistą, ale to wszystko, co kocham i mam na świecie.
Spuścił głowę. Wzrok mu się zamącił, uśmiech znikł, cień padł na twarz. W duszy tej tak bezinteresownej i ofiarnej ozwał się na chwilę małą ból nawskroś człowieczy.
— A brat twój, gdzie jest? — zagadnął starzec. — Wezwano go także.
— Przyszedł i czeka rozkazów.
Obejrzał się, szperając wzrokiem w ciemnościach.
— Aleks! — zawołał wreszcie.
Na to imię człowiek podniósł się z ziemi, opodal ogniska, i zbliżył powoli, opieszale, z dziwną na taką chwilę obojętnością, obijając prętem łozy chwasty polanki.
I jego oblał ogień pożarem czerwonych blasków i ukazał staremu wcale odrębną postać.
Był to wyniosły, smukły, pięknie zbudowany człowiek, lat około trzydziestu, ubrany w myśliwską kurtkę siwą i długie, proste buty.