Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W pół godziny ognie, rozdmuchane całą siłą płuc, zajaśniały wesoło, woda w kotłach poczęła parować; ludzie głodni, zmęczeni patrzali z upragnieniem na te białawe obłoczki, wróżące im tyle pożądany posiłek.
Aleksander nie usiadł. Stał na wzgórzu jak żóraw, oparł się o strzelbę i z brwią ściągniętą wypatrywał czegoś w dali pod wioską, którą minęli od godziny.
— Kolego, spocznijcie! — wołano chórem. — Droga daleka, a kraj odkryty, nie strach zaskoczenia!
Nic nie odrzekł, ale się nie poruszył. Oczy jego niespokojnie badały zapadliny gruntu.
— Chłopi idą! — zaraportował wreszcie, zwracając się do naczelnika.
— Gdzie? — Kazimierz wstał żywo.
— Ot tam! Rozchodzą się na wsze strony. Musieli pastuszki zobaczyć ognie i dać znać do wsi. Widzicie, tamci co biegną, chcą nam tyły zająć, a ot i konno ktoś się przemknął! Oho, jak płazuje klacz! Temu pilno z raportem o nas do roty.
Partja zajęta, wstała też. Widzieli wszyscy wyraźnie gromady chłopstwa, czarne, zbite, okrążające ich coraz bliżej. Głuchy gwar i nawoływania rozróżnić nawet można było. Jeszcze kwadrans, a będą już o krok.
Kazimierz skinął na swych podkomendnych.
— Zbieraj obóz! Marsz — zakomenderował gromko.
Aleksander aż skoczył.
— A to poco? — zagadnął, dotykając ramienia