Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Aleksander nic nie odrzekł, rozglądał się po okolicy. Wyszli z lasu, mijali ukosem piaszczyste pole, porosłe rządkiem żytem. Gdzieś w dali wznosiły się dymy wioskowe.
— Musimy milę nałożyć, by wyminąć te ludzkie kretowiska — zamruczał — pozycja odkryta, fatalna dla nas!
Tabor zakreślił półkole, wyciągnął się wzdłuż piaszczystych pagórków.
— Jutro wieczorem będziemy mijać mój Olszew! — ozwał się Kazimierz po długiem milczeniu i westchnął smutno. Brat zmierzył go wzrokiem, zdziwiony tem rządkiem poddaniem się osobistej boleści.
— Obok dworskiego pola pójdzie nam droga! — odparł.
Myśli obu rozbiegły się. Aleksandra poszły za dymem nad wioską, aż do pożaru dojrzanego wczoraj; Kazimierz głowę zwiesił na piersi, nie mówili więcej do siebie.
Tabor zrazu gwarny i jednolity, o południu ścichł, rozsunął się długim sznurem. Słabsi i delikatniejsi ustawali coraz gorzej. Słońce piekło, pragnienie męczyło biedaków.
— Trzeba stanąć! — szepnął bratu Aleksander.
Naczelnik obudził się z zadumy, przetarł czoło, podniósł oczy, skinął na trębacza.
Zatrzymano się. Większość porzucała broń bezładnie, pokładła się na ziemi, gdzie który stał, nie troszcząc się o nic. Żelisławski, zatknąwszy w ziemię proporzec, pobiegł z kilku żwawszymi po wodę do małej rzeczki opodal, reszta rąbała olszynę na drwa.