Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brata. — Koledzy zhasani, głodni! Mamy jeszcze kilkanaście minut spokoju, nim nadejdą.
— A potem co? Chcesz, żeby nas wzięli jak bydło?
— Jakto? Alboż nam kul braknie? Jedna salwa, a cała czerń pójdzie w rozsypkę!
— Nigdy! Nie pozwolę, nawet w obronie życia strzelać do swoich! Wszak to bracia, Polacy! Żywo! — krzyknął na powstańców, ociągających się w spełnieniu rozkazu.
Żelisławski spojrzał na Aleksandra, wahając się, czy też ma koniecznie wylewać ukrop z kotłów. Ale ten nie ozwał się słowem. Zaciął wargi, poczerwieniał jak żar, rozdrażnienie zamigotało mu w oczach, chwilę zdało się, że wybuchnie! Żeby powiedział jeden wyraz, zbuntowanoby się niezawodnie. Widać to było we wzroku Żelisławskiego i innych. Ale wspomnienie Władki musiało stanąć przed gwałtownie burzliwą duszą, tej Władki, której w Studziance przysiągł być posłusznym rozkazom i wiernym na stanowisku.
W Studziance! — pobladł, głowę zwiesił, uspokoił się natychmiast. Własnoręcznie przewrócił pierwszy kocioł, woda sycząc zalała ogień, powstaniec podniósł naczynie i zładował je na wóz.
Za jego przykładem w ponurem milczeniu poszli inni.
— Marsz! — wzięto znowu broń na ramię — i dalej.
Gromadka chłopów, na którą się skierowano, ujrzawszy strzelby i szyk porządny, zwinęła się, przerzedniała, rozbiegła się nabok. Luką tą przesunął się szereg rozbitków. Szli ze zwieszoną głową, zziajani, zlani potem, bez posiłku, ledwie wlokąc osłabłe nogi.