Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dlaczego?
— Bo nam chłopstwo ruszyć się nie daje, uzuchwalone porażką. Jak się z lasu wytkniemy w pole, w jednej chwili już otoczą, krzyczą, chcą brać i wiązać! Ach, żebyś wiedział, kolego, co się we mnie dzieje, gdy trzeba się przed nimi cofać! Ah!
Powstaniec aż poczerwieniał na to wspomnienie.
— Idźcie do wodza, idźcie! — prosił gorąco. — I namówcie go, żeby iść, ruszać się, bić, działać, bo jak kocham Warszawę, tak za trzy dni z partji zostanie dziesięciu! To trudno, z głodu, nędzy i bezczynności złe myśli przychodzą.
Świda słuchał, nie przerywając; ruszył ramionami.
— Czy dezerterzy myślą, że ocaleją? Imaginacja! Czaplic zna całą partję, wszystkich wyda! Ach, czemuście go lepiej nie strzegli!
— Postawili na straży jakiegoś paniczyka, zasnął — burknął chorąży. — Wódz mu to płazem puścił, ot siedzi tam! — dodał, ręką wskazując.
— Skończone cuda! — szepnął Aleksander, odchodząc. — Skończony wnet będzie nasz trud! Może jeszcze jedna walka i trochę męki! Biedna moja Władka!...
Pod szałasem z liści i chróstu leżał Kazimierz lekko ranny. Bracia zamienili z sobą tylko spojrzenie i uścisk dłoni i przeszli do obecnej chwili, nie wzmiankując o ranach, co im duszę rozdarły od czasu rozstania. Aleksander zdał raport, wręczył pieniądze, powtórzył rozkaz wojewody. Ułożyli plan dalszy.
Obóz zaruszał się niebawem. Imię Aleksandra drgnieniem przeszło po wszystkich, ożywiło najbardziej zniechęconych. Jerzyna z Topolnickim mówili