Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

smutne, zaświeciły na widok towarzysza, lecz zaraz zgasły, przerażone śladami razów i ran.
— I wam było ciężko! — rzekł, podając rękę przyjacielowi.
— Było, aleśmy żywi i proch jest. Co przeszło, minęło — odparł Świda, ściskając serdecznie dłoń chłopaka.
— Aha, co przeszło, minęło! I nie wróci, nie! — odparł chorąży, kiwając głową.
— Ha, wola boska! — Świda na orła patrzał i oczy mu nabiegały ogniem. — Trzeba ginąć, ale nie utyskując, nie skarżąc się, nie jak podli! Hej, kolego, myślałem, że choć nas dwóch nie straci energji i że padniemy szczęśliwi koło tego ptaka! Otuchy, bracie, czy i ty osłabłeś?! Pójdziemy w pochód jeszcze!
— To i dzięki Bogu! — Żelisławski wyprostował się i uśmiechnął po swojemu. — Tylko mi nie mów, żem otuchę stracił, mnie, com z sześciu partjami bojował i ginął! Nie otuchy mi brak i zapału, o nie! Ale gdy pomyślę, ilubyśmy tych złodziei wytłuc mogli, żeby, ot tak, prochu odrobina, to mnie wtedy taka złość ogarnia szalona, jaką tylko Mazur czuć może. A przytem...
Chłopak się obejrzał, czy go kto nie słucha.
Powstańcy otoczyli Jerzynę i Topolnickiego, opowiadano nawzajem minione wypadki.
Aleksandra nie widziano za drzewem.
— A przytem — mówił ciszej Żelisławski — brat wasz za święty na taką wojnę! Pozwala dezerterować każdemu i zabrania strzelać do chłopów; no to i skończona rzecz! Teraz stoimy tak, że chyba z rozpaczy iść do roboty, zabić kilku Moskali i na gałąź!