Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A tak, nawet to bliżej!
Ruszyli.
Jerzyna z Topolnickim milczeli ponuro. Może i im zaświeciła myśl ucieczki, dezercji, jako jedyna deska zbawienia. Znali ustronne straże, osady w dzikich miejscowościach, gdzie ukryty zbieg mógł przeczekać najgorsze chwile. Nic bo gorzej nie demoralizuje żołnierza, choćby walczył w najświętszej sprawie, jak klęska.
Placówka w jakimś nadbrzeżnym lesie przyjęła ich jak zwykle okrzykiem: „Kto idzie?”
Odpowiedź nie ucieszyła powstańca. Puścił ich bez słowa, bez powitania, nie podnosząc się z ziemi, na której leżał, nie dbając już o regulamin.
Weszli do obozu. Wokoło kilku dymnych ogni siedziały gromadki ludzi wychudłych, sczerniałych od niewygód, poranionych, licho odzianych, bezmyślnie patrząc na kociołki z jedzeniem. Nikt nie rozmawiał, nie śmiał się, nie strzelał na wiwat. Ponure zniechęcenie nosiła każda twarz. Pod sztandarem ściemniałym od prochu, poszarpanym w kilku miejscach kulami, ku któremu zaraz na wstępie poszły oczy Świdy, siedział Żelisławski, z obwiązaną lewą ręką, wychudły na tykę.
Ten jeszcze śpiewał po swojemu, ale nie była to już raźna pobudka legjonów. Do uszu Świdy doszła tęskna nuta znanej piosenki:

Lecą liście z drzewa,
Co wyrosły wolne...

Na szelest gałęzi tuż za nim chłopak oczy podniósł. Oczy te o poopalanych rzęsach, czerwone,