Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak. Gdzie partja?
Człowiek zbliżył się, kulejąc. Miał głowę obwiązaną chustką, rozpacz i wyniszczenie na twarzy. Stanął, oparł się o strzelbę, patrząc z dziwnym wyrazem na czółna.
— Proch! — zaczął powoli. — Czemuż go tu nie było przed trzema dniami! Czekaliśmy go jak zbawienia, jak konający świętych olejów, dalibyśmy uciąć rękę za garść tego siwego piasku. A teraz — już niepotrzebny!...
— Czaplica wypuściliście? — zamruczał Świda.
— Uciekł. W nocy podsunął się jak gad do najbliższego ogniska, nad płomieniem opalił sznury i poszedł dla nas po zgubę!
— Rozbili partję?
— Moskale znaleźli nas gotowych. Spodziewaliśmy się napadu. Strzelaliśmy godzinę, bili jak lwy! Potem nie stało prochu, poszliśmy w rozsypkę!... Nie gonili nas, było im dosyć na jeden dzień tego kurhanu, pod który nazajutrz nocą włożyliśmy pięciuset swoich w dół, bez trumień, bez krzyża, jak zbrodniarzy!
Człowiek załkał z głębi duszy.
— Cóż dalej? — spytał Świda po chwili milczenia.
— Dalej, nic. Zostało nas trzystu; co godzina znika po kilku. Dezertują biedacy, a reszta zewsząd otoczona czeka śmierci.
— Gdzież oni?
— O parę wiorst stąd. Mnie zostawiono dla was. Zaprowadzę, jeśli chcecie.
— Wodą?