Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Myśleli, żem zabity. Pobiegli po czółna, by was ścigać, a ja tymczasem — już nie wiem, jakim sposobem — odepchnąłem smolaka i wdrapałem się do środka. Musieli gonić niezawodnie i dobrze, żeście się skryli; ale teraz w drogę, bracia, i żywo!
Przywykli już słuchać go bez zwłoki. Uprosili go tylko, by sam nie pracował, bo się już brał do wioseł, i ruszyli z miejsca, szczęśliwi, że go jeszcze mieli żywego. Nie bali się już pościgu. Rzeka rozlewała się w tysiące ramion, formując wysepki, kanały, zalewy, wśród których niktby już ich nie znalazł.
Świda pod wieczór dostał gorączki, czuł się silnym. Pomimo przekładań, widząc, że są zmęczeni, zaczął wiosłować bez skrzywienia i jęku, jakby zdrów był zupełnie. Powstańcy patrzali nań z zachwytem i uwielbieniem.
Pod wieczór dobili celu. Miejscem schadzki była mała zatoczka ukryta w tatarakach; znakiem umówionym pamiętny głos kukułki.
Zaryli czółna u brzegu, wyszli na ląd. Cisza głęboka przygniotła ich jak zła wróżba; miejsce to oddalone było od obozu zaledwie o paręset kroków, wrzawa i trzask ogni dochodziłyby tu wyraźnie.
Świda powtórzył parę razy wołanie.
Nie było odpowiedzi.
Spojrzeli po sobie. Ręce im opadły. Znowu rozległo się hasło, w ciszy tej dosłyszalne na milę.
Zaszeleściło coś w krzakach. Czarna postać wypełzła na widownię, odpowiedziała takiemże wołaniem.
— Kto ty? — krzyknął Aleksander.
— Brat. Z prochem przyjechaliście?