Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kroków za nimi, gnane prądem, płynęło drugie ich czółno. Nikt na niem nie stał, pomimo to Jerzyna wzrok wytężył, ręce podniósł nad głowę.
— Patrzaj, patrzaj! — wołał.
Zatrzymali się.
Na spodzie łódki między dwoma pakami leżał człowiek.
— Trupa rzucili w czółno, bojąc się powstańców!. Stój, zabierzmy go!
— Patrzaj, patrzaj! — krzyknął teraz Topolnicki i rękę wyciągnął.
Człowiek się poruszył.
— Żyje! — wrzasnęli obaj, szaleni radością.
Po chwili Jerzyna już złowił łódkę, przeszedł w nią i załamał ręce. Przed nim leżało widmo Świdy.
Z odzieży zostały poszarpane krwawe łachmany, obnażona pierś czarna była od razów, nie miał butów, czapki, twarz pokrywało błoto i krew, z rąk obdartych ściekały czerwone pasemka, z ust sączyła się też krew obficie. Żył jednak, rzucił parę razy oczami, spojrzał na nich, podniósł rękę — i zemdlał.
Powstańcy wsunęli się z czółnami w gąszcz łozy, ukryli się, jak mogli, i zajęli się nim z całą troskliwością. Po godzinie odzyskał przytomność, obejrzał się i wstał. Rany miał zawiązane, krew obmytą, odziali go, jak mogli.
— Nie ruszaj się pan! — błagali.
— Dziękuję, koledzy! Jużem zdrów! Płyńmy dalej, wszak dziś niedziela i tam na nas czekają. Nie było pogoni?
— Nie. Może nas nie dostrzegli i pognali prosto. Ale pan jak im uszedł z życiem?