Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brzmiał, już wiosła plusnęły w wodzie, łódź jak ruszona sprężyną, wybiegła na środek.
Dziki okrzyk wydarł się z gromady chłopów, rzucili się bezpamiętnie naprzód, na jednego człowieka, co bez drgnienia wypalił dwa razy w zbitą tłuszczę i czekał spokojnie napadu, odstępując powoli ku brzegowi.
Ludziom na łódce przedstawił się okropny obraz. Czerń wpadła masą na nieustraszonego obrońcę; zawirowały w powietrzu cepy i ostrza siekier, roiło się wszystko niby gromada wyjących zwierząt. Świda zginął na chwilę. Potem ukazał się znowu, trzymał strzelbę za lufę, kolbą zatoczył wokoło strasznego młyńca, znalazł się chwilowo swobodniejszy, był już tylko o cal od stromego brzegu rzeki, pod nogą jego poczęły się osuwać złowieszcze grudki ziemi, grożąc zwaleniem.
Jerzyna blady ze zgrozy opuścił wiosło.
— Ostrożnie — krzyknął.
Było po niewczasie. Chłopi przyskoczyli znowu. Cep podniesiony silną dłonią zawarczał koło skroni Świdy. Uchylił się, raz spadł mu całą siłą na plecy, ale od ruchu tego osypało się dużo ziemi, kawał brzegu się oberwał. Świda puścił strzelbę, zwalił się nawznak w wodę, głową uderzając o brzeg czółna.
— Już po wszystkiem! — zawołał Jerzyna, ocierając dłonią pot z czoła.
Schylili się nad wiosłami, szepcąc modlitwę. Wrzask chłopski ustawał.
— Będą mu, jeżeli jeszcze żyje, rozcinać ciało i zasypywać siekaną sierścią! — zamruczał Jerzyna.
Obejrzał się po raz ostatni i skamieniał. O paręset