Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Większa część ładunku odbyła się jednak spokojnie. Chłopi, zajęci zabitymi, kupili się nad trupami, klnąc i płacząc, potem wybiegli na wygon, policzyli nieprzyjaciół i uzuchwaleni widokiem trzech tylko ludzi, zbliżyli się uzbrojeni w drągi, cepy, siekiery i widły. Było ich ze trzydziestu, nie licząc bab i wyrostków.
Powstańcy, nie przestając roboty, z pod oka śledzili ruchy tej zgrai. Widok broni zatrzymał chłopstwo o kilkadziesiąt kroków, odgrażali się, krzycząc i zachęcając się wzajemnie do bitwy. Pomimo strachu kilku najzuchwalszych postąpiło naprzód. Świda podniósł dubeltówkę do oka: zmierzył prosto w szeroką pierś starszyny, zdobną błyszczącym medalem.
— Bracia, prędzej, jeśli wam życie miłe! — szepnął, spuszczając broń, bo urzędnik wioskowy odskoczył ostrożnie, mieszając się z tłumem.
Powstańcy bez tchu spuścili w łódkę ósmą pakę.
— Naprzód, z większem czółnem! — zakomenderował Aleksander, cofając się do brzegu. — Ja wam odwrót zasłonię!
— Zginiecie! — szepnął wahająco Jerzyna.
— Lepiej jeden niż trzech! Ocalicie choć część amunicji.
Powstańcy nie ruszyli się, patrząc na wodę, to na zgraję chłopstwa. Wstyd im było i żal zostawić na pastwę drągów i siekier takiego człowieka.
— Marsz! — zagrzmiał rozkazujący głos. — Jeśli natychmiast nie będziecie w czółnie, to wam łby rozsadzę.
Był to ton nie podlegający rozprawie, nim prze-