Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sobą zostawiał kraj zgubiony bez ratunku, marzenie Władki stargane w ruinie!...
Furgony tymczasem stanęły nad wodą. Świda automatycznie począł odprzęgać konie, kolegów wysłał po czółna do malej wioszczyny, przyczepionej do stromego brzegu rzeki. I jego na chwilę ogarnęło okropne zniechęcenie do dalszego trudu i walki bezowocnej. Już się nie spieszył z robotą.
Dwa strzały i krzyki ocuciły go trochę. Spojrzał. Nad wioską jeszcze się dymiło od prochu; ruch się tam robił gorączkowy i lament kobiecy. Jednocześnie dwa czółna ukazały się na załomie, i powstańcy przybili do brzegu.
— Kto strzelał? — zapytał Świda.
— My. Chłopi nie dawali łódek.
— Zabiliście kogo?
— Dwóch! — odparł obojętnie Topolnicki, dobywając pierwszą skrzynię z wozu.
— Pospieszajcie zatem, bo za chwilę będzie tu ich tłum i nie dadzą zładować.
— Zastrzelimy jeszcze kilkunastu! Co mamy ołowiu żałować! — zamruczał dziko Jerzyna.
Świda ujrzał, że nie on jeden myślał przez drogę. Z oczu powstańców znać było, że i oni czuli się zgubieni bezpowrotnie i, jak ludzie wyjęci z pod prawa, nie szanowali nic, nie lękali się niczego, gotowi byli rżnąć i palić, rozjuszeni rozpaczą. Nie dziwił się im. Po chwili apatji i jego ogarniał dziki szał osaczonego zwierza, co gryzie i szarpie nie w nadziei ocalenia, ale z gorzkiem pożądaniem, by, gdy padnie bezsilny, mógł się we wrażej krwi wykąpać, wraży jęk konając posłyszeć!...