Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cie wyjechali z lasu. Była to niedziela, dzień oznaczony powrotu. Mieli tylko parę wiorst do rzeki, a potem wodą mil parę. Jechali wygonem bez drogi, gdy nagle Aleksander stanął na wozie, utkwił oczy w jednym kierunku.
Tam za lasem na prawo podnosił się zwolna słup dymu, czerniąc sine niebo. Rósł w oczach wszerz i wzdłuż, buchnął w górę czarnemi kłębami, zabarwił się językami płomieni. Objęły go wkoło, wplątały się w złowieszcze zwoje, wybiegły nad nie, a wnet strzeliły, zasyczały, zbielały, rozlały się w jedną ogromną łunę. Swąd dymu, gnany wiatrem, dochodził aż do niego.
— Chryste? Co to się pali? — krzyknął Jerzyna.
Aleksander jeszcze stał, nie mogąc od tej łuny oczu oderwać. Ciemny rumieniec, jak odblask ognia, zabarwił mu twarz, w źrenicach nieruchomych był okropny wyraz wściekłości i rozpaczy!
Na głos kolegi oprzytomniał, spojrzał na niego.
— Pali się mój folwark w Luchni! — rzekł, siadając.
Już nie spojrzał w tamtą stronę. Czarna myśl zawisła mu na czole. Trzask pożaru mieszał się z odgłosem zasłyszanej bitwy w akord strasznego nieszczęścia. Nie fundusz tylko zabierał mu ogień; on o tem prawie nie myślał. Gorejący żywioł niszczyciel pochłaniał mu wszystko, co miał i mógł mieć w życiu najdroższego. Z kłębami dymu ulatywała Ojczyzna, byt, swoboda; płomienie pożerały mu drogę pod stopami i przyszłość i to, co kochał nad duszę — Władkę. Widział przed sobą kupę popiołów, zgliszcz, śmierć nikczemną, lub gorszą jeszcze niewolę, a za