Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stronę siwy kłąb gryzącego dymu. Kozacy chrapali chórem.
Aleksander tej nocy nie pytał już o drogę. Wjechał w znajomy kraj. Chwila za chwilą zmniejszała się przestrzeń do przebycia. Każdą minioną milę żegnał z westchnieniem ulgi, czuł gwałtowną potrzebę odpoczynku. Przytem jakiś dręczący, niejasny niepokój ogarniał go w miarę zbliżania się do celu. Pięć dni minęło, jak partję opuścił, przez ten czas wiele się stać mogło.
Co? Dobrego się nie spodziewał. Wieści nie mieli żadnych. Unikali ostrożnie dróg i miejsc odkrytych, jechali nocą, popasając gdzie w puszczy.
Podczas jednego takiego popasu, Świda, zmęczony okropnie, zasnął trochę. Zbudził go daleki, głuchy odgłos.
Gdzieś za borami była bitwa. Cała krew zbiegła mu do serca, słuchał, wzdrygając się, oniemiały zgrozą. Towarzysze nastawili też uszu. Huk ciągnął się długo z małemi przerwami, powstańcy spojrzeli po sobie, nie rzekli nic, zwiesili rozpacznie głowę, ale już żaden nie zasnął. O zmierzchu ruszyli dalej. O północy padł koń. Pędzili jak szaleni, gnani gorączką przeczucia złego. Jerzyna odprzągł drugiego i ruszył do najbliższego dworu po zastępcę. Upłynęła długa godzina.
Wrócił blady, obszarpany gałęźmi, miał łzy w oczach.
— Słyszałeś co? — spytał Świda ponuro.
— Mówią o porażce! — wyjąkał powstaniec, zaciągając rzemienie drżącemi rękami.
Zamilkli znowu, konie dobywały reszty sił. O świ-