Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jerzyna z Topolnickim milczeli, bo ze strachu język stanął im kołkiem, czuli, jak zimny pot występował im na skronie; z dwojga złego woleli być w puszczy, naprzeciw tysięcy Moskali, jak defilować tu obok wozu z prochem, skrzypiącego za każdym obrotem koła, ocierając się prawie o trzy olbrzymie postacie wrogów, mogące się porwać z ziemi lada chwila.
A co wtedy? Uciekać, zostawiając im w ręku ładunek. Był to projekt bardzo praktyczny, żeby nie to, że Świda miał za pasem dwie kule w pistolecie i zamiast pójść za ich przykładem, wpakowałby im te kulki w plecy bez namysłu, a potem transport prochu wysadził w powietrze.
Jeszcze krok, jeszcze krok, i jeszcze jeden. Konie strażników patrzały ciekawie na ten pochód powolny, tajemniczy. Kasztany zhasane spuściły łby do ziemi, dając się prowadzić żółwim krokiem. Aleksander nie spuszczał oka ze śpiących. Był gotów w razie potrzeby postrzelać ich, nie dbając na następstwa huku wystrzałów; szedł z palcem na cynglu broni, całą siłą woli hamując mimowolne, nerwowe drżenie.
Jeszcze krok: drąg rogatki otarł się prawie o słomę wozów, ogień zaświecił na lufie pistoletu i okrył odrobiną kolorytu szare z przerażenia twarze powstańców i znowu rozesłał się nisko po piasku drożnym, na którym zostało tylko parę źdźbeł słomy i świeże ślady kopyt.
Wierzchowce kozaków zwiesiły znowu głowy nad odrobiną siana, parskając od czasu do czasu i opędzając się gorączkowo od secin komarów, zlatujących na nie ilekroć prąd powietrza odrzucał w dru-