Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mężni obrońcy ojczyzny, według rosyjskiego regulaminu, byli pijani; baryłka z wybitem dnem, zdobycz z grabieży, stała opodal już pusta.
Świda dość widział. Należało się teraz przekonać o mocy snu. Nieustraszony, ryzykując wszystko naraz, wyszedł śmiało na drogę i pewnym krokiem przystąpił do rogatki.
Na widok obcego konie kozackie podniosły głowy, zastrzygły uszami, zaczęły chrapać przelękłe. Powstaniec czekał chwilę. Kozacy nie dali znaku życia. Wówczas człowiek ten szalenie śmiały, nie spuszczając oka z wrogów, chwycił za końce sznura, przytrzymującego rogatkę. Węzeł po węźle ustępował pod niecierpliwą dłonią i nagle żerdź zaskrzypiała przeraźliwie, odskoczyła wgórę. Jeden z kozaków poruszył się na ten hałas. Instynktownie wyciągnął rękę po broń, drugą oparł się o ziemię i wstał nawpół.
Szkliste, czerwone, mrugające oczy spojrzały na rogatkę, coś zamruczał, trącił towarzysza, ale zaraz ziewnął, przeciągnął się leniwie, przymknął powieki, ramię nie utrzymało ciężaru ciała, osunął się na trawę.
U rogatki istotnie nie było ani wozu, ani konia, ani nawet człowieka, a Dońcowi mroczyło się w oczach, nie mógł ocenić, na jakiej wysokości była żerdź.
Świda nie krył się już, wracając do wozów; biegł środkiem drogi i, nie wdając się w tłumaczenie z kolegami, skinął tylko nakazując milczenie, ruchem odesłał ich na miejsce, a sam wziął za uzdę prawego swego kasztana i stępo poprowadził ich na światło.