Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Będzie to niestety smutny figiel dla nas. To patrol kozacki przy rogatce.
Powstaniec zbladł, wierzył Świdzie na ślepo.
— Co robić, co robić! — szeptał, opuszczając ręce.
— Nie lamentować przedewszystkiem. Czy nie znacie w pobliżu bocznej drogi?
— A gdzieżby ona była, ta droga, w takich zaroślach — zamruczał desperacko były rządca pana Szpanowskiego.
— No, to pojedziemy prosto, bo trzeba i basta! — rzekł Aleksander, zły na bezradność i słabość pomocników. Nie byli mu niczem innem tylko zawadą.
— Zostańcie tu i pilnujcie koni. Nie ruszajcie się, chyba zawołam, ja zaraz wrócę.
Bierne stanowisko odpowiadało wybornie gustom dwóch akolitów, patrzyli jednak z zajęciem, jak wódz wyprawy bez szelestu wsunął się w przydrożny rów i zakryty krzakami poszedł zgięty na blask ognia. Postępował powoli, brodząc po wodzie lub błocie, czając się do brzegów, schylając za kępami łozy.
Światełko rosło za zbliżeniem, szeroką strugą jasności pokrywając kawał traktu. O kilkanaście kroków od niego powstaniec się zatrzymał, wyciągnął na skłonie rowu i obserwował pilnie tę nową przeszkodę.
Nie pomylił się: była to nowo sformowana rogatka. Długa, świeżo zrąbana żerdź, umieszczona o łokieć od ziemi, zagradzała drogę w całej szerokości, obok niej suchy pień brzozowy gorzał wesoło, oświetlając szałas z gałęzi, trzy osiodłane konie i trzech kozaków śpiących obok wierzchowców.