Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ne o powieszonych Moskalach, cudownych karczmach, ślepych oficerach, którym oni bezczelnie strugali marchewkę. Te świetne marzenia zerwały się nagle. Gdy przetarli oczy, zbudzeni nieruchomością wozów, spostrzegli, że Aleksander stał na drodze przed końmi i pilnie się czemuś przypatrywał.
Topolnicki, drab o ile wielki o tyle nieroztropny, nie poruszył się, ani narazie nie oprzytomniał, ale Jerzyna zelektryzowany awanturą na popasie, zeskoczył żywo i poszedł naprzód.
— Co się stało? — zagadnął tajemniczo.
Powstaniec bez słowa podniósł rękę i wskazał w oddali na drodze błyszczący punkcik.
— To nic! — zawołał niecierpliwy Jerzyna. — To pastuszki palą ogień na noclegu. Możemy śmiało jechać.
Aleksander popatrzył nań z odcieniem niecierpliwości.
— Hm, równie śmiało, jak mieliśmy w karczmie popasać. Ej, koledzy, koledzy, żebyście byli nie tak okropnie ospali, tobyście wnet skombinowali, że pastuchy nie mają zwyczaju paść koni na bitym trakcie. Jeszczem nie widział, żeby się bydło piaskiem karmiło.
— A cóż to innego być może? — zagadnął Jerzyna, tracąc nieco pewności siebie i daremnie siląc się rozpoznać wyraźnie kontury ogniska.
— Jest to sobie, panie bracie, zapalona ze środka brzoza wysady, nic innego! Toć widać wyraźnie. A kto ją zapalił?
— Ktoś na figiel!