Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczekując niecierpliwie przybycia chłopskich furmanek.
Ulewa tymczasem przechodziła powoli, wicher gnał i rozpędzał bałwany chmur, pioruny odsuwały się w dal.
Ile godzin minęło w tem okropnem oczekiwaniu życia lub śmierci, nie liczył Świda. Były to wieki dla nich. Nareszcie zjawiły się podwody. Chłopi, gnani kolbami, pędzili biedne koniska; włożono rannych na wozy, zadudnił bęben, krótka komenda, trochę wrzawy, łajania oficerskiego... i Aleksander wstał, wyciągając z rozkoszą podrętwiałe członki, Jerzyna płakał jak dziecko.
— A co, kolego, żyjemy! — rzekł Świda. — Wracajmy do wozów.
— Ach, panie, srebrną blachę ofiaruję do Studzianki, bo to cud Boży!
Żydówka była tegoż zdania. Garść srebra wynagrodziła ją za szturchańce moskiewskie i dwaj wędrowcy, z uczuciem niezmiernej ulgi, wyszli wreszcie na drogę pustą, zdeptaną pochodem wojska.
Dzień się chylił ku zachodowi. Bez zwłoki zaprzęgli konie i ruszyli w dalszą drogę.
Karczma przesunęła się w zmroku jak widziadło. Świda zaledwie spojrzał na nią, ale Jerzyna, ulokowany bezpiecznie na furgonie, poczuł w sobie bohatera.
Długo brzmiała opowieść i okrzyki Topolnickiego, aż około północy równa droga, ruch monotonny, pewność w czujność przewodnika ukołysały ich, jak zwykle, do snu. Zaczęli się kiwać tu i tam, mruczeć, wreszcie myśli obu przeszły w majaczenie fantastycz-