Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Aj waj! Tu niema nikogo! Zachodził na chwilę posłaniec do włości i miasteczka, zjadł i poszedł! Ot, dał dwa złote. Niech jasne panowie karczmę zrewidują, niech zobaczą, co ja prawdę mówię.
— Teraz już po nas! — usłyszał Świda drżący szept Jerzyny i ruch między oficerami.
Jeden z nich wszedł do alkierza, potrącił parę sprzętów, ujrzał otwarte drzwi, a za niemi czarną norę.
Te drzwi otwarte były, jak powiedział Aleksander, ratunkiem. Oficer stanął na progu, zajrzał w ciemnawy otwór, więcej przez ścisłość, niż przez przekonanie, że tam się ktoś kryć może.
Przez chwilę serca powstańców stanęły cicho, zęby zacięły się kurczowo; — była to chwila, co może zbielić włosy i zniszczyć gorzej, niż dziesięć lat życia. Nakoniec! Moskal powoli wrócił do izby, obojętnie kończąc przegląd. Nie przestąpił progu!
— No, moja Władka musiała modlić się za mnie! — pomyślał Świda, oddychając z głębi piersi.
Wrzask pierwszej chwili zmalał znacznie. Oficerowie zasiedli u ognia, susząc odzież i pijąc wódkę. Żołnierze w stajni rozmawiali między sobą, śmiali się nawet chwilami.
Z urywków gawędy, głuszonej burzą i oddaleniem, Świda się dowiedział, że w przejściu lasu Moskale trafili na jakąś niewidzialną zasadzkę, która im zmiotła kilkunastu ludzi. Deszcz i nieznajomość okolicy nie dozwoliły im puścić się za sprawcami, odgrażali się okropnie, odkładając zemstę na pierwszą sposobność.
— Piękniebyśmy wyglądali — myślał powstaniec,