Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niec się przeżegnał i zaczął szeptać pacierz. Drugi słuchał.
Bęben ozwał się tuż pod ścianą, drzwi karczemne wyparto kolbami. Wrzawa broni, ostróg, przekleństw wstrząsnęła nędznym budynkiem.
— Psy, gałgany, wisielce! — górował nad innemi rozjuszony chrapliwy głos.
Izba napełniła się oficerami, na dworze i w stajni rósł do ryku dziki rumor żołdactwa.
— Wódki! — krzyczano na wszystkie tony, tupiąc, klnąc, wymyślając, tłukąc sprzęty i statki.
— Oho — pomyślał Świda — to chyba nie sam deszcz ich tak rozsierdził. Musi w tem coś być!
Jakby w odpowiedzi ten sam chrapliwy głos podniósł się znowu z krótkim rozkazem:
— Stupaj zaraz po podwody do wsi dla rannych!
— Aha, ta strzelanina, com słyszał, to było polowanie na upatrzonego, — zawyrokował powstaniec w myśli.
— Hej żydówka, ktoś tu był u ciebie! — krzyknął ktoś nagle.
— U mnie, aj waj, chowaj Boże! Ja sama biedna sierota, mąż pojechał! — rozległ się przeraźliwy dyszkant gospodyni.
— A któż tu jadł na stole, żeś nawet resztek nie sprzątnęła? Byli Lachy, gadaj, wiedźmo!
Bolesny argument musiał poprzeć pytanie, bo Żydowica podniosła gwałt straszliwy, powtórzony echem na różne tony przez gromadę bachorów.
— Kto miał być! — szlochała coraz piskliwiej. — Jakie Lachy, jabym im wrzątkiem oczy pozalewała!