Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Świda nie dosłuchał końca, poskoczył do drzwi i otworzył.
Potok deszczu zalał go, z wyciem wichru doleciał bardzo blisko odgłos bębna i krzyki okropne. O jakie kilkaset kroków na drodze czerniała zbita kolumna moskiewska.
Zatrzasnął drzwi, rzucił kilka słów Jerzynie, blademu jak ściana, żelazna jego dłoń zmiażdżyła ramię żydówki.
— Masz jaki dobry kąt? — spytał przez zęby.
— Aj waj, ja nieszczęśliwa! Tu, tu niech panowie wejdą do składu — kobieta zzieleniała pod spojrzeniem Świdy. — Ja nic nie powiem! Aj, prędzej, woni już są, idą, zaraz będą! Ja będę milczeć, ja, ja!...
— Jak piśniesz, jutro cię powieszą! — rzekł zimno Aleksander, wpychając Jerzynę do wpółciemnej, wilgotnej nory pełnej kartofli, worków z plewą, siana, słomy i różnego rupiecia. Alkierz żydowski oddzielał ten skład od głównej izby.
— Zamknij pan drzwi! — wyjąkał Jerzyna, któremu szczęki się trzęsły, widząc, że Świda zostawia je jak stały, wpółotwarte.
— Nie trzeba — mruknął młody człowiek — zbytek troskliwości! Cóż to, kolego, febry dostałeś po drodze? No i pomyśl sobie, coby to było, żebym cię był posłuchał i zabiwakował tu z furgonami.
— Och, Boże miłosierny, ja tylko to wiem, że nas tu pobiją jak szczury!
— Jeszcze żyjesz! A umrzeć musisz czy dziś, czy jutro. To cię nie minie, kolego!
Zimna krew towarzysza podziałała nieco. Powsta-